Z życia mrówek
Tekst był publikowany w „Opcjach” 1999, nr 2.
Kiedy w roku 1986 John Lasseter zaprezentował na kilku prestiżowych przeglądach i konkursach twórczości eksperymentalnej, takich jak SIGGRAPH, czy ARS ELECTRONICA (wzbudzając zachwyty i zbierając nagrody) zadziwiającą animacje komputerową Luxo Jr. (1986), być może nikt nie przypuszczał, że już wkrótce ten młody realizator przyczyni się do zrewolucjonizowania rynku produkcji filmów animowanych. Przezabawna, kilkuminutowa animacja, w której dwie zwyczajne, realistycznie wyglądające lampy – duża i mała, mama (tata) i dziecko – toczą przyjazny mecz „gumową” piłką, pokazały zupełnie nowe możliwości, jakie tkwią w tworzeniu syntetycznych obrazów komputerowych. Rewolucyjne w tej realizacji było coś, co do tej pory stwarzało twórcom komputerowym szereg kłopotów, a mianowicie problem cienia przedmiotów tworzonych przy użycia grafiki i animacji komputerowych. Technika zwana self-shadowing, stworzona na potrzeby tej realizacji, polegająca na tym, że obiekty wirtualnie istniejące na monitorze komputera, rzucają swój własny, „naturalny” cień okazała się przełomowym momentem w rozwoju animacji komputerowej.
Niedługo potem mała firma Pixar Animation Film, w której pracował reżyser, dostała propozycję od potentata, czyli od wytwórni Walta Disneya, by wspólnymi siłami zrealizować coś, czego jeszcze nie było – fabularny film pełnometrażowy, w całości zrealizowany przy pomocy animacji komputerowej. Praca nad tym projektem trwała kilka lat, ale efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Film kosztujący stosunkowo „niewiele”, bo 30 milionów dolarów (dla porównania przypomnijmy: Ogniem i mieczem, „nasza” superprodukcja wszechczasów, kosztowała niecałe 9 milionów dolarów) przyniósł ponad pół miliarda zysku, otrzymał kilka nominacji do Oscara i specjalne wyróżnienie hollywoodzkiej Akademii za poszukiwania w dziedzinie filmu animowanego. Ale, co najważniejsze, było to autentyczne osiągnięcie nie tylko techniczno-technologiczne, ale i artystyczne.
Toy Story (1995) – bo o tym dziele mowa – choć zasadniczo skierowany był do dzieci, to jednak znalazł również uznanie wśród dorosłych widzów. Stworzenie kolejnego filmu zajęła Lasseterowi i jego wielu współpracownikom około czterech lat, zaś w trakcie pracy okazało się, że film będzie miał niespodziewaną konkurencję w postaci produkcji realizowanej przez DreamWorks SKG. To niedawno powstałe Studio, będące wspólnym przedsięwzięciem trzech „gigantów” Hollywoodu: Stevena Spielberga (wiadomo), Davida Geffena (potentat medialny zwłaszcza w dziedzinie muzyki pop) i Jeffrey’a Katzberga (producent filmowy, były szef produkcji Disneya), wyprodukowało Mrówkę Z (1998). Ta pełnometrażowa fabuła została zrealizowana w dużej mierze technikami komputerowymi, choć wykorzystywano też tradycyjne techniki animacyjne, i opowiada historię rozgrywającą się w świecie mrówek mieszkających w nowojorskim Central Parku. Wielką sensacją stała się obsada „głosowa” filmu: swego głosu głównemu bohaterowi Z udzielił sam Woody Allen, obok niego w filmie mówią też m.in. Sylwester Stallone, Gene Hackman, Ann Bancroft, Sharon Stone, Christopher Walken, Paul Mazursky, Jennifer Lopez, Dan Aykrod. Trudno doprawdy wyobrazić sobie taką obsadę w filmie aktorskim.
Tym samym Dawno temu w trawie, wchodzące na ekrany niewiele później aniżeli Mrówka Z, od początku swego ekranowego żywota skazane było na porównywanie z filmem, który osiągnął wielki sukces komercyjny i zyskał pochwalne recenzje krytyki, ale też wielu widzów pamiętało o Toy Story i od twórców tego znakomitego dzieła oczekiwało filmu przynajmniej tak samo wybitnego. Czy zespołowi realizatorów pod wodzą Johna Lassetera udało się te oczekiwania spełnić? Odpowiedź na to pytanie w gruncie rzeczy nie jest łatwa, dlatego o konsultację poprosiłem zagorzałego wielbiciela bohaterów animowanych seriali, dla którego Toy Story zaś jest, by tak rzec, dziełem kultowym. Konsultant zwrócił mi uwagę na „szybką akcję”, „fajną muzykę”, „sympatycznych bohaterów”, „dużo dowcipów”, „kapitalne efekty dźwiękowe”, ale generalnie wypowiadał się w tonie zdecydowanie mniej entuzjastycznym, niż to miało miejsce w przypadku poprzedniej produkcji Disneya i Pixara. Ja odniosłem podobne wrażenie. A zatem porażka artystyczna?
Wydaje się, że realizatorzy zakładając stworzenie epickiej opowieści animowanej, trochę przeliczyli się z siłami, a być może ów rozmach fabularny i inscenizacyjny okazał się czynnikiem, który nie tylko młodym, ale i dorosłym widzom sprawia pewien kłopot w odbiorze. „Opowiadając historię mrówek – mówi Lasseter – walczących z konikami polnymi, wzorowaliśmy się na sposobie narracji Dawida Leana. [Pamiętacie Most na rzece Kwai 1957, Lawrence’a z Arabii 1962, Doktora Żywago 1965? – P. Z.]. W Toy Story były dwie postacie o wyraźnie nakreślonych sylwetkach, w nowym filmie mamy ich cały zastęp. Nowe możliwości techniczne pozwoliły stworzyć fikcyjny świat, w który – jestem przekonany – nie sposób nie ‘uwierzyć’. Staraliśmy się, by nasi bohaterowie budzili uczucia równie silne, jak postacie z ‘dużego’ kina, a pomoże w tym wrażenie trójwymiarowości ekranowej wizji”. Rzeczywiście świat przedstawiony w Dawno temu w trawie jest kompletny i poraża swą inscenizacyjną doskonałością. To niewątpliwie krok do przodu, jeśli chodzi o możliwości, jakie stwarza technologia komputerowej kreacji obrazu. Ale jak to często bywa, okazało się, że doskonałość techniczna nie musi gwarantować doskonałości artystycznej. Poza tym epicki rozmach i wielość bohaterów powodują pewne rozproszenie uwagi widza (nie tylko dziecięcego), zaś komplikacje fabularne i złożoność opowieści o walce dzielnego Flika z gangiem koników polnych dowodzonych przez krwiożerczego Hoppera, rozmywa się w szeregu epizodów pobocznych rozbijających tok narracji.
Ale film ten jest interesujący dla miłośników kina z kilku innych powodów. Pierwszy to taki, że Studio Disneya uznawane za synonim konserwatyzmu, rutyniarstwa i wehikuł do transmitowania naiwnej ideologii optymizmu życiowego, a do tego jeszcze od zawsze posługujące się nieznośną często formułą moralizowania – ulega przemianom. Już samo nawiązanie współpracy z Pixarem było dowodem na to, iż wytwórnia zrozumiała nową sytuację na rynku filmu animowanego. Co prawda, w ostatnich latach powstało kilka tradycyjnie zrealizowanych filmów pełnometrażowych w technice animacji klasycznej, które odniosły wielkie sukcesy, ale ludzie Disneya doskonale zdają sobie sprawę, że przyszłość wielkiego spektaklu animowanego, to animacja komputerowa. W jakimś sensie Piękna i bestia (1991), Alladyn (1992), Król Lew (1994) i Pocahontas (1995) są łabędzim śpiewem klasycznego stylu disneyowskiej animacji i klasycznych sposobów tworzenia filmów animowanych dla dzieci.
Inną sprawą jest pytanie o to, w jakim stopniu kino animowane może korzystać z doświadczeń owego „dużego” kina, i czy ma sens w produkcji przede wszystkim skierowanej do widowni dziecięcej, tak częste stosowanie efektów pastiszu, parodii, czy też wręcz cytatów z innych dzieł filmowych telewizyjnych, komiksowych. Chciałoby się powiedzieć, iż duch postmoderny krąży też w środowisku filmowych „animatorów”, i to w okopach modernistycznego ze swej natury Hollywood. Choć realizatorzy główny zarys scenariusza oparli na bajce Ezopa Mrówka i konik polny, to w filmie znajdziemy szereg odniesień, bądź wręcz cytatów z takich klasycznych już filmów, jak Siedmiu Samurajów (1954) Akira Kurosawy, czy też Gwiezdnych wojen (1977) George Lucasa oraz zapożyczeń z przeciętnej komedii Johna Landisa Trzej Amigos (1986). Czy jednak te odwołania i interferencje fabularne i dramaturgiczne pomagają filmowi? Raczej nie. Poza nieliczną grupą koneserów i znawców, są one najczęściej mało czytelne, ale co najważniejsze nie służą samemu filmowi.
Oglądając Dawno temu w trawie miałem nieodparte wrażenie, że twórcy chcą przeskoczyć samych siebie w zakresie realizacyjnej perfekcji i udowodnić, iż w animacji komputerowej dosłownie wszystko jest możliwe do wykreowania. Jednocześnie jednak owa perfekcja realizacyjna robi wrażenie chłodnej kalkulacji, trochę podobnej do procesu tworzenia cyfrowych obrazów, których podstawą jest właśnie matematyczno-logiczna kalkulacja. Brakuje w tym odrobiny szaleństwa i świeżości, co bezbłędnie wyczuwają i dostrzegają mali (więksi również) widzowie. A ci są przecież niezmiernie wymagającymi krytykami, ich także najtrudniej jest oszukać.
Dawno temu w trawie (A Bug’s Life). Reżyseria: John Lasseter. Scenariusz: Andrew Stanton, Donald McEnery, Bob Shaw. Zdjęcia: Sharon Calahan. Muzyka: Randy Newman. Produkcja: USA 1998.