Abu Haraz, którego nie ma, a jest i będzie

Tekst był publikowany w „Opcjach” 2013, nr 3.

Moja historia tego filmu rozpoczęła się kilka lat temu od spotkań z Maciejem Drygasem w Kędzierzynie-Koźlu. Po raz pierwszy spotkaliśmy się jako jurorzy na festiwalu filmów niezależnych „Publicystyka” w roku 2004, a potem przez kilka kolejnych lat widywaliśmy się w tych samych okolicznościach. Te spotkania, rozmowy, spory co do oglądanych i ocenianych przez nas filmów przed publicznością złożoną przede wszystkim z młodych filmowców niezależnych najczęściej kontynuowaliśmy po powrocie do hotelu. Drygas jest fascynującym rozmówcą potrafiącym niezwykle plastycznie i z wielką precyzją fabularną tworzyć ad hoc opowieści wciągające swym narracyjnym kunsztem. Tak jak w swoich filmach dokumentalnych – od Usłyszcie mój krzyk (1991) nagrodzony Europejską Nagrodą Filmową za najlepszy dokument europejski i Stanu nieważkości (1994) przez Głos nadziei (2002), Jeden dzień w PRL (2005), Cudze listy (2010) po najnowszy Abu Haraz (2012) – tak w rozmowach tworzy pasjonujące fabuły. Wymieniam te tytuły także po to, by przypomnieć, że dorobek ilościowy reżysera jest stosunkowo niewielki, co wynika przede wszystkim z metody pracy twórcy, latami poszukującego materiałów w archiwach filmowych i telewizyjnych, bowiem większość jego realizacji to dzieła montażowe, czy też realizujące w specyficzny sposób poetykę found footage. Abu Haraz  też powstawał bardzo długo – około siedmiu lat, sześć razy od 2007 reżyser z małą ekipą wyjeżdżał do Północnego Sudanu na miesiąc, by metodą obserwacji zbierać materiały do  realizowanego filmu.

Chyba po raz pierwszy usłyszałem od reżysera o tym projekcie w roku 2007. Już wtedy słuchałem zafascynowanego Afryką Drygasa i także mnie udzielała się ta fascynacja. W jakiś niepowtarzalny i, dodajmy, trochę przypadkowy sposób uczestniczyłem w narodzinach czegoś, co, jak wtedy mi się zdawało, może być kolejnym wybitnym osiągnięciem polskiego dokumentalisty. Trudno mi wyzbyć się tej osobistej perspektywy, kolejne spotkania przy okazji kędzierzyńskiego festiwalu tylko potwierdzały moje głębokie przeświadczenie, że oto mam do czynienia nie tylko z wybitnym artystą, ale przede wszystkim niezwykłym człowiekiem. Właśnie tak – najpierw człowiekiem, a dopiero potem reżyserem, zapewne jednym z najważniejszych obecnie, nie tylko w Polsce, twórców kina dokumentalnego.

Zanim zatem zobaczyłem Abu Haraz  miałem pewne wyobrażenie o realizowanym projekcie. Kiedy wychodziliśmy na papierosa w przerwie festiwalowych projekcji, rozmawiając o tym, co się wydarzyło od naszego ostatniego spotkania, Drygas z przejęciem opowiadał o życiu na pustyni, która uczy pokory, ale i zmusza do zastanowienia nad tym, co znaczą nasze codzienne, często przyziemne i monotonne rytuały, powtarzane zachowania, celebracje rzeczywistości, która wydaje nam się rodzajem koniecznego wypełniana pewnego z góry ustalonego planu. Nie wątpię, że doświadczenie samego reżysera – a właściwie realizatora, bo tak najczęściej twórca podpisuje swoje filmy i nawet w tej niecodziennie spotykanej wśród dokumentalistów przewrotnej skromności wyraża się jego nie sformułowana jak dotąd w postaci dyskursywnej, ale jasna filozofia kina – jest  tutaj bezcenne.

Antycypując przyjęcie swojego filmu Maciej Drygas mówił: „Nie wiem, czy Abu Haraz będzie miał taki rezonans jak poprzednie filmy, ale nikt nie zabierze mi tego, co przeżyłem na pustyni”. Już po kilku miesiącach od premiery w istocie widać, że film wcale nie musi zdobywać prestiżowych nagród na światowych festiwalach filmowych: pokazywany na przykład na Planete + Doc Film Festival, nie znalazł uznania w oczach jurorów. Czy to jest jednak najważniejsze? Oczywiście – nie. Jednocześnie dosyć symptomatyczne jest to, że poszukując zagranicznych koproducentów tej skomplikowanej i trwającej przecież kilka lat produkcji po raz pierwszy nie udało mu się znaleźć nikogo na Zachodzie, kto chciałby zainwestować pieniądze w ten film.

Czy to nie paradoks, ironia losu, a może po prostu znak czasu? Kogo dziś ma zainteresować historia  małej wioski w Sudanie Północnym, gdzie z powodu budowania wielkiej tamy wodnej na Nilu  ulega zalaniu olbrzymia powierzchnia pustyni, w efekcie czego powstaje 180-kilometrowe jezioro? Gdzie tu dramat, wojna, ginący ludzie, nagłe militarne zwroty akcji, wielcy dyktatorzy albo chociaż marionetkowi władcy, którzy sterowani przez zachodnie mocarstwa dokonują kolejnych zamachów stanu. Gdzie tu tragedie na miarę antycznych eposów, albo chociażby historie w stylu alegorycznych przypowieści Ryszarda Kapuścińskiego opowiadającego o upadku cesarstwa w Etiopii i Iranie, gdzie tu równać się z Cesarzem czy z Szachinszachem?

Nie znajdziemy tego rozmachu epickiego w filmie Drygasa, a przecież w innym wymiarze dzieło to dotyka także czegoś jak najbardziej fundamentalnego – kwestii pamięci, trwania, zmiany, przywiązania do miejsc, w których jesteśmy zakorzenieni. Film ten jest wizualnym esejem nie tylko zapisującym pewien bardzo konkretny przypadek społeczności małej afrykańskiej wioski zamieszkałej raptem przez kilkudziesięciu mieszkańców w osiemnastu domkach zbudowanych z cegły, którą wyrabia się ze zwierzęcych odchodów i nilowego mułu.

Jak każde dzieło pretendujące do rangi sztuki tak i to rozgrywa się niejako w dwóch planach. Pierwszym jest historia skazanej na zagładę wioski i konieczność przeniesienia się jej mieszkańców do nowo wybudowanego miasta Wadi El-Mukaddam. Zamieszkają w nim rzecz jasna nie tylko przesiedleńcy z Abu Haraz, ale także ponad 50 tysięcy ludzi wcześniej zamieszkujących zalane tereny. Drugim planem staje się medytacja nad nieuchronnością ludzkiego losu determinowanego przez – powiedzmy górnolotnie – Historię, która wyraża się w zdarzeniach, na które najczęściej nie mamy wpływu. Są one jak napisany dla nas scenariusz przez kogoś, kto niespecjalnie pyta nas o zdanie; a my płyniemy z prądem tych zdarzeń, tak jak narrator w filmie Drygasa – Sulejman – którego obraz spina wizualną klamrą początkowe i końcowe sceny filmu.

Kiedy widzimy go po raz pierwszy płynącego łódką pośród wystających z wody drzew i konarów z offu dobiega jego głos: „Często śni mi się,  że jestem u siebie w Abu Haraz i prowadzę normalne życie. Śni mi się, że koszę trawę, że jestem wśród palm. Nieraz mówię do kogoś, kogo już nie ma, o rzeczach, które już nie istnieją. Czuję, że jestem martwy. Choć jeszcze żyję”. To rodzaj inwokacji, a jednocześnie kompozycyjna zapowiedź finału, w którym  zobaczymy Sulejmana ponownie płynącego łodzią wśród drzew, by potem nad olbrzymim sztucznym jeziorem dostrzec coraz bardziej malejącą sylwetkę bohatera. Ten symboliczny odjazd kamery to, z jednej strony, pozostawienie bohatera w miejscu, w którym wspomina on swoją przeszłość, bezpowrotnie utracone miejsce określające jego tożsamość, z drugiej zaś, żegnając go, „wychodząc z filmu”, uruchamiamy film pamięci o naszych własnych miejscach bezpowrotnie utraconych. Dodajmy, że niebagatelną rolę w budowaniu tego dramaturgicznego suspensu odgrywa muzyka Pawła Szamańskiego od lat współpracującego z reżyserem, który z kolei napisał libretto opery Qudsja Zaher kompozytora wystawionej w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w tym roku.  

Historia maleńkiej afrykańskiej wioski, której realizator poświęcił wiele lat (coroczne miesięczne wizyty w Sudanie były konieczne, by dokumentować proces zmian, jakie zachodziły bardzo powoli) skłania do namysłu nie tylko nad metodami pracy współczesnych dokumentalistów. Przede wszystkim zmusza do myślenia o roli audiowizualnych obrazów świata, ponoć dziś już kompletnie pozbawionych mocy uwidaczniania rzeczywistych zjawisk. Bowiem, jak się powszechnie powtarza, mechanizmy medialnej obróbki i wizualnego recyklingu pozwalają wyłącznie na grę resztkami przetrawionych wielokrotnie ikoniczne, powtarzalnych i do bólu stereotypowych obrazów określonych „rzeczywistości”. To może być Afryka czy Ameryka Północna, ale też Chiny czy Europa Wschodnia. To nie tak istotne – ważne są klisze i mechaniczne powtórzenia rodem z telewizyjnych reportaży, często zresztą nazywanych dokumentami filmowymi (lub telewizyjnymi). Dokument filmowy to jednak zupełnie coś innego – to rodzaj autorskiego spojrzenia na świat z perspektywy kogoś, kto przedstawia nam swoje widzenie. Takie, w którym nie tylko liczy się waga podejmowanego tematu – walor  dokumentacji jakiegoś (nie)zwykłego zdarzenia, ale również koncept formalny, estetyczny, po prostu filmowy.              

   Znalezienie idealnej równowagi pomiędzy tymi dwoma sferami znamionuje prawdziwie wielkie osiągnięcia sztuki dokumentu filmowego. I do takiej jedni zbliża się Abu Haraz, jednocześnie mam wrażenie, że jej nie osiąga. Dlaczego? Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Mogę tylko powiedzieć o jakimś braku, trudno nazywalnym, ale towarzyszącym mi w trakcie oglądania tego niezwykłego filmu. Z jednej strony dostrzegam jego znakomitą kompozycję i precyzyjną dramaturgię, z drugiej jednak w jakiś sposób pozostaję do pewnego stopnia zimnym obserwatorem rozgrywającego się dramatu wykorzenionych przez mechanizmy historii ludzi. Sulejman jest mi bliski, ale jednocześnie jego brzmiące jak wersety z jakiejś księgi mądrości monologi powodują, iż zamiast o wyrafinowanym stylu realizacji myślę o pewnej stylizacji. Bardzo cienka granica pomiędzy doskonałością formy a pewnym rodzajem formalizmu w sposób ledwie dostrzegalny, choć może tylko intuicyjnie wyczuwalny, zostaje przekroczona.

Zapisując/opisując konkretną rzeczywistość dokumentalista nieustannie musi borykać się z fundamentalnymi kwestiami natury dokumentu filmowego. Wybór tematu, jako pierwszy krok, od razu zmusza do pytań o kwestie estetyczne. W tym konkretnym przypadku  niezwykle „filmową” Afrykę należało zapewne w jakiś sposób pozbawić owej filmowej magii („fotogenii”), by móc przekazać/pokazać prawdę ludzi, miejsca i czasu, w którym rozgrywa się akcja tego filmu.  Te określenia brzmią jak wyjęte ze słownika filmu fabularnego, Drygas zawsze zresztą podkreśla, że dokument jako rodzaj wypowiedzi filmowej musi być realizowany dokładnie tak samo jak fikcyjna opowieść fabularna. Nieraz słyszałem jak twórca Usłyszcie mój krzyk tłumaczył to młodym twórcom dokumentów. Konstruując scenariusz (w przypadku filmu dokumentalnego to zazwyczaj tylko pewien zarys programu w sferze literackiej i antycypacja określonej stylistyki realizacyjnej), potem montując nakręcony materiał należy pamiętać o „krzywej dramaturgicznej”, punktach zwrotnych, budowaniu napięcia etc. Paradoksem Abu Haraz jest to, iż ten film spełnia wszystkie zasady i normy precyzyjnie skonstruowanego dzieła filmowego – niczego tu nie brakuje, wszystkie ingrediencje filmowe zostały użyte w sposób perfekcyjny, a mimo wszystko pozostaje wrażenie pewnego niespełnienia. Być może to efekt, by tak rzec, psychologiczny. Czekając na absolutne arcydzieło dostajemy film znakomity. Czy to mało?

Maciej Drygas to twórca obdarzony szczególnym poczuciem czasu. W wielorakim sensie. Większość swoich filmów realizował bardzo długo, mozolnie i cierpliwie przeszukując archiwa filmowe i telewizyjne, niezwykle starannie, bez pośpiechu gromadząc potrzebne mu materiały. Tym razem taka metoda pracy została wymuszona tematem opowieści, ale wydaje się jednocześnie, że ten rodzaj timingu bliski jest twórcy. Można by rzec, że bliska mu jest afrykańska metafizyka czy może raczej ontologia. „Afrykańczycy – mówi Drygas – kompletnie inaczej niż my odczuwają czas i przestrzeń. Donikąd się nie spieszą, żyją w rytmach spokojnych i odwiecznych. Znajomy kardiolog uświadomił mi, że tam nie ma takiej jednostki chorobowej jak zawał serca”. Afryka uwiodła reżysera i narzuciła mu specyficzny rytm bycia tam, ale i opowiadania przy pomocy obrazów: ów spowolniony timing, niespieszne defilowanie kolejnych scen, zbliżenia twarzy Sulejmana, ale też dzieci w szkole, kobiet w wiosce, mężczyzn na targu – skłaniają widzów do wyjścia poza tą  rzeczywistość.

Film to przecież lustro, w którym się przeglądamy. Choć dramat mieszkańców Abu Haraz nas bezpośrednio nie dotyczy, to przecież wizja świata jaka wyłania się z filmu wydaje się być całkowicie odmienna od naszego doświadczenia. Cywilizacja szybkości, nadmiaru, płytkich kontaktów, nieustannej pogoni za coraz prędzej zmieniającymi się gadżetami współczesności, okazuje się być tylko jedną z możliwości. Niestety, nie każdy może pozwolić sobie na doświadczenie alternatywnej wizji swojego losu jadąc do Afryki, choć każdy może zobaczyć ją w filmie Macieja Drygasa.    

   

Abu Haraz. Scenariusz i realizacja: Maciej J. Drygas. Zdjęcia: Andrzej Musiał. Muzyka: Paweł Szymański. Produkcja: Polska 2013. 

Komentarze zablokowano.